środa, 13 czerwca 2018

Autoportret

witam

Kto wie, może to być już ostatni dzwonek żeby podjąć próbę rozliczenia się ze swoim było nie było pasożytniczym trybem życia. Przynajmniej w ostatnim okresie.
Potomstwa niestety po sobie nie zostawiam i to jest absolutny feler zakosztowanej egzystencji ale i powód  do głębszych wynurzeń. Takie swoiste, wymuszone przez okoliczności auto-epitafium.
Z tymi dzieciakami które zwyczajowo są przecież pewną przechowalnią pamięci i jej rodzinną kontynuacją (chociaż różnie z tym bywa) był i jest taki oto kłopot, że chyba po prostu nie dorosłem jeszcze do stawienia czoła zwielokrotnionym obowiązkom. Z drugiej jednak strony wciąż tłumaczę i samo-rozgrzeszam się przekonaniem, że po tamtej stronie znajdę towarzystwo wielu mi podobnych, w dodatku w większości Świętych, do których o brak przychówku nikt nie może mieć pretensji....:)
Ok, miałem pisać krótko o czym innym a już sam wstęp okazuje się rozwlekły, zatem wracam do meritum.
Zacznę od codziennej harówki i jej pozytywnych aspektów.
Jeszcze przed latami pracoholizmu we własnych firmach co z pewnością jest sporą przesadą, przez 10 lat zarabiałem na chlebuś w państwowej geodezji. I jest wielce prawdopodobne, że wbiłem pierwszą łopatę pod budowę Warszawskiego Metra. Nasza pracownia dostała bowiem w połowie lat 70-tych ubiegłego wieku bojowe zadanie na wytyczenie trasy tej przyszłej podziemnej kolejki. W pierwszym etapie od Mokotowa po Kabaty.
Misja była priorytetowa a chodziło o niezwykle precyzyjne przeniesienie osi i linii rozgraniczających inwestycji z projektów architektonicznych w teren. Po zbudowaniu całkowicie nowej osnowy czyli punktów pomiarowych na których opiera się każde poziome działanie geodezyjne mieliśmy w 3 czasem w 4 osobowym zespole co pięćdziesiąt metrów (na łukach ściślej) zakopać na 3/4 długości specjalne betonowe kamienie odzwierciedlające oś Metra. Każdy z tych potężnych słupków miał mieć pod sobą dodatkowo (gdyby ktoś uszkodził główkę) centralnie umieszczony tak zwany podcentr. Roboty na rok bez mała.
Obsługiwałem w tym czasie teodolit ale cała drużyna pracowała równo i wymienialiśmy się obowiązkami. Normy zlecenia były bowiem tak ustawione, że czasem przez trzy dni udawało się wyrobić cały tydzień a resztę czasu spędzać na basenie. A i tak zarobki dwukrotnie przekraczały pobory mojego ojca który był głównym księgowym w dużej firmie.
W takich to powyższych okolicznościach wbity został ten pierwszy szpadel a efekty skończonego przedsięwzięcia wyglądały imponująco. W perspektywie pustych wtedy pół i luźno stojących domków jednorodzinnych widać było jak na dłoni choć tylko w wyobraźni te pędzące pod ziemią wagoniki.
Inne priorytetowe zadanie na które wkroczyłem kiedy funkcjonowało tam jeszcze lotnisko a dziewczyny opalały się na zielonej, soczystej trawce to osiedle Gocław. Ale to już inna historia...

Z nudów zagrałem kilka kuponów ale jak widzę Kamerun nie bardzo idzie mi na rękę. Cóż, ostatnio remisów było tam aż nadto a w przyrodzie wszystko musi się wyrównać. Postawiłem dość lekko więc tragedii nie ma a gdyby STS dał szerszą ofertę, np Zambię wszedłbym grubiej... i z pewnością przegrał...
https://www.sofascore.com/pl/turniej/pilka-nozna/zambia/premier-league/2065
A tak z braku innych pomysłów postanowiłem urządzić sobie konkurs typując dzień wyścigowy w Delaware z założeniem, że jestem hipotetycznie na torze w USA, mam w karmanie tysiąc baksów na zabawę i jestem pozytywnie nastawiony. Ciekawe co by mi z tego wyszło....

Wyniki z Ameryki (rym :)
Ładna, słoneczna pogoda, tor lekko elastyczny (fast) i tylko wyniki poniżej krytyki (kolejny rym :)
http://www.delawarepark.com/racing/audio-video/ replays, 13
W każdej z 9 gonitw zaznaczyłem swojego faworyta i drugą opcję czyli konia który spowoduje remis z wirtualnego zagrania. Hipotetycznie przyjąłem po 110 baksów w wyścigu.
Początek był obiecujący choć wyglądało, że szykuje się "spust". Na szczęście ekipa się rozkraczyła i dżokej Cedeno wygrał pewnie. Co się nie udało w (gon 1) wypaliło w (gon 2) kiedy to Cedeno dał się zamknąć, wyszedł na pole i wpadł na celownik jako trzeci o łeb/łeb. Wygrała "przykrywka" więc nadal było dobrze.
W trzeciej (gon 3) wjechali "czapą" ale od czwartej już było coraz gorzej.
Gonitwa piąta to w ogóle jakiś szok z 55/1, dalej przepychanki na lekki minus i wielki "czapajew" w arabach (SP 1,80)
W sumie dobrze, że siedziałem w Warszawie i że to zwykła zabawa bo straciłbym tylko czas i najpewniej lekko bym przegrał. Wiadomo, 13-ty.

cdn
pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz